Kaczyński - polityk niezatapialny

Jeśli za kilka dekad pojawi się ktoś pragnący napisać obiektywną historię – powiedzmy czterdziestolecia III RP – czeka go spore wyzwanie. Będzie się bowiem musiał zmierzyć z oceną spuścizny, jaką pozostawi po sobie Jarosław Kaczyński. Niewątpliwie najbardziej niezatapialny polityk w Polsce ostatnich trzech dekad. Na dodatek ktoś, kto czterokrotnie podejmował próby radykalnej przebudowy państwa, czyniąc to przeważnie z „tylnego siedzenia”. Zaś we wszystkim jest dokładnie tak samo konsekwentny od trzydziestu lat. Znakomity dowód na to stanowi wywiad, jaki ukazał się na łamach… satyrycznego magazynu „Szpilki” na początku lutego 1992 r. (nr 1.02.1992). Być może żaden inny nie mówił więcej o naszym bohaterze. Aby było zabawniej, przeprowadzali go wówczas Monika Olejnik oraz Tomasz Lis (zbieżność nazwisk nie jest przypadkowa).

Reklama

Obie strony usiłowały toczyć przyjacielską rozmowę w lekkim tonie. Kaczyński stanowczo zaprzeczył, by kiedykolwiek chciał dobrowolnie zostać szefem rządu. „Nie ukrywam, że jest taki polityk, którego poglądów nie podzielam, ale pociąga mnie model jego kariery, Wehner – szef organizacyjny SPD. Należał z Brandtem i Schmidtem do «wielkiej trójki», funkcji państwowych jednak nie pełnił. Bycie wpływowym szefem partii zaspokaja moje ambicje” – deklarował 29 lat temu Kaczyński. Gdy Olejnik i Lis próbowali go zachęcić, aby jednak zmienił zadnie, nawet jeśli nie potrzebuje teki premiera dla zaspokojenia własnej próżności, odparł: „W kompleksy nie wpadam, jednak nie mogę zapominać o tym, że mam bardzo zły wizerunek społeczny i nie wiem, jak to zmienić”. Przez następne dekady prezes Porozumienia Centrum, a następnie PiS, jedynie w nadzwyczajnych okolicznościach godził się sprawować funkcje państwowe.

Reklama

Co do rozbieżności światopoglądowych z Herbertem Wehnerem, da się zauważyć, iż mocno złagodniały w okolicach 2015 r. Kierujący SPD i urzędem kanclerskim „z tylnego siedzenia” polityk był swego czasu jednym z inicjatorów wpisania w budżet RFN olbrzymich wydatków socjalnych. W latach 1969-1975 wedle zachodnioniemieckich statystyk wzrosły one dwukrotnie. Gigantyczne fundusze zaczęły płynąć na ubezpieczenia społeczne, budownictwo mieszkaniowe, dodatki opiekuńcze itp. Żadne inne państwo świata nie zwiększało ich wcześniej w tak sprinterskim tempie. Nota bene SPD utrzymało się przy władzy aż do 1982 r.

Reklama

III RP to skomplikowany kraj

Jednak III RP to dużo bardziej skomplikowany kraj niż Republika Federalna Niemiec i utrzymanie się równie długo przy władzy nie okazuje się takie proste. Paradoksalnie przede wszystkim dlatego, że Jarosław Kaczyński wykazuje o wiele większe ambicje niż Wehner. Tamten się władzą zadowalał, prezes PiS konsekwentnie chce używać jej do wywrócenia państwa dokładnie do góry nogami. Pierwsza tego próba miała miejsce we współpracy z Lechem Wałęsą. To bracia Kaczyńscy latem 1989 r. namówili przywódców ZSL i SD, żeby zerwali – zdawało się nierozerwalny – sojusz z PZPR i zdecydowali się na wspólne z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym powołanie rządu Tadeusza Mazowieckiego. Potem bracia uczestniczyli w obalaniu tegoż rządu i promowaniu Wałęsy na prezydenta, który w swej kampanii wyborczej obiecał „złamanie układu okrągłostołowego”. Wałęsa wybory wygrał, po czym zmienił zdanie. Drugim równie nieudanym podejściem okazał się wykreowany przez Jarosław Kaczyńskiego rząd Jana Olszewskiego. Trzecim, wypromowanie brata na prezydenta oraz rząd stworzony wspólnie z „Samoobroną” i LPR. W sumie trzy próby kończące się za każdym razem coraz bardziej dramatycznymi, a zarazem widowiskowymi klęskami.

Po czym, gdy wszyscy inni „ojcowie założyciele” III RP stopniowo odchodzili na polityczne emerytury, wyjeżdżali do Brukseli, zajmowali się wykładami, wnukami, udzielaniem rad innym, piciem, trollowaniem w mediach społecznościowych, Kaczyński wziął za twarz członków swojej partii i rozpoczął przygotowania do kolejnego podejścia. Wreszcie po wyborach w 2015 r. znalazł się o krok od spełnienia marzeń. Czyli na śmietniku historii miało stopniowo wylądować wszystko, co kiedyś ustalono przy Okrągłym Stole w towarzystwie dotychczasowych elit: politycznych, intelektualnych, naukowych, biznesowych, prawniczych itd. W sumie jedynie elity sportowe pozostawiono w spokoju. Planowane zmiany prawno-ustrojowe stanowiły narzędzie do realizacji powyższego celu. Podobnie jak oficjalna polityka historyczna i medialna. Komentatorzy zdarzeń początkowo łudzili się, że u prezesa PiS zadziałał przypisywany mu „gen autodestrukcji” i szybko doprowadzi do czwartej klęski. Gdy tym razem autodestrukcja przeciągała się w czasie, zaczęli się bać coraz bardziej.

Nieuchronna dekompozycja

Ostatnie podejście okazywało zupełnie inne od wcześniejszych z bardzo prostego powodu. W poprzedniej kadencji Sejmu pierwszy raz w III RP rządziła jedna partia, a tą partią rządził jeden człowiek. W swych działaniach skupił się on na wyszukiwaniu ludzi najbardziej zdeterminowanych do wykonania zadań, których efektem końcowym miało być pozbycie się dotychczasowych elit oraz wychowanie sobie nowych. Cechę wspólną wszystkich ministrów, którzy zajmowali się kluczowymi dla prezesa PiS obszarami, stanowiła determinacja, by realizować ów cel na wszelkie możliwe sposoby. Czasami z chęci przypodobania się Naczelnikowi, ale częściej z autentycznej potrzeby. Zbigniew Ziobro, Antoni Macierewicz, Piotr Gliński, Jarosław Gowin (jako minister nauki i szkolnictwa wyższego), Anna Zalewska, każde z nich wykazywało zbliżoną determinację, żeby to, czym zarządzali, przeszło radykalną metamorfozę wedle modelu nakreślonego przez prezesa. Czyli starzy sędziowie, wysokiej rangi oficerowie, wpływowi profesorowie, antypisowscy twórcy czy leniwi nauczyciele mieli zostać sukcesywnie zastąpieni przez takich, którzy będą z determinacją wspierać „dobrą zmianę”.

Sześć lat po rozpoczęciu tego procesu okazuje się, iż w III RP końcowym efektem nadmiernej determinacji jest nieuchronna dekompozycja.

W tej nieprzypadkowej grze słów chodzi o to, że we wszystkich obszarach uznanych za strategiczne, nie osiągnięto zamierzonych celów. Kluczowe instytucje bowiem nadal nie są i nic nie wskazuje na to, że będą, filarami „dobrej zmiany”. Sądy orzekają tak, że przyprawiają kierownictwo PiS o palpitację serca, a do tego działają jeszcze wolniej niż przed reformami. Armia pozostaje tak samo bezbronna, jak była. Twórcy kultury gremialnie nienawidzą obecnego obozu władzy, mocniej niż kilka lat temu. Szkolnictwo wyższe zajmuje się głównie odkręcaniem reform Gowina. Szkoły powszechne, bez względu na zmiany programowe czy strukturalne, kształcą dokładnie tak samo. Gdyby jutro z jakiegoś powodu Zjednoczona Prawica straciła władzę, to wszelkie efekty sześciu lat determinacji w wyżej wspominanych obszarach państwa znikną z dnia na dzień. Pomimo olbrzymiej wymiany kadrowej, działać będą one takim trybem jak w 2014 r.

Jedyne, co na jeszcze pewien czas zostanie, to karykaturalne twory, w jakie zamieniły się Trybunał Konstytucyjny, Telewizja Polska i może zamienić się urząd Rzecznika Praw Obywatelskich. Trybunał i telewizja za sprawą obsady kadrowej stały się bezpośrednio podporządkowanie prezesowi PiS. To zaś z powodu, że niezależnie w jak odległej przyszłości inna koalicja zdobędzie parlamentarną większość, kluczowym celem dla niej będzie pozbycie się najbardziej uwierających problemów. Musi to oznaczać nieustanne próby odbicia TK i TVP, ewentualnie sparaliżowania lub przeprowadzenia jakiejś formy likwidacji. W kwestii, na ile można naginać przy tym prawo i działać bez żadnego trybu, pokazali obecnie rządzący.

Jeśli więc Jarosław Kaczyński chce pozostawić po sobie cokolwiek trwałego (poza programem 500 plus), nie może stracić władzy. Inaczej wszystko, co stworzył, będzie wcześniej czy później zdemontowane. Tyle tylko, że sam obóz Zjednoczonej Prawicy został po ostatnich wyborach tak skonstruowany, by przeć do utraty władzy, nawet jeśli nie traci wyborców.

I tu właśnie widać szczyty zaprogramowanej dekompozycji. Tak to się ułożyło, że dziś Zbigniew Ziobro musi zniszczyć Mateusza Morawickiego, inaczej grozi mu zniszczenie przez premiera. Jarosław Gowin musi flirtować z opozycją, inaczej stanie się bezbronny i zostanie zniszczony przez prezesa Kaczyńskiego. A jednocześnie bez siebie stracą władzę, którą mogliby bez problemu utrzymać przez co najmniej najbliższe trzy lata.

Ten, kto kiedyś zacznie pisać historię czterdziestolecia III RP będzie mieć spory problem ze zrozumieniem – dlaczego najtrudniej zatapialny polityk tego okresu zostawił po sobie przede wszystkim permanentną dekompozycję.