Urocze słowo „miękiszon”, jakie użył minister sprawiedliwości w kontekście negocjacji unijnego budżetu, a także premiera, ma w odniesieniu do Polski wymiar ponadczasowy. Nawet jeśli Zbigniewowi Ziobro nie o to chodziło, bo przecież cała jego aktywność polityczna sprowadza się ostatnio do tego, by wreszcie zasadzić znienawidzonemu premierowi nóż w plecy. Najlepiej po samą rękojeść. Jednak przyziemne marzenia bywają czasami inspiracją do wyrażenia głębokiej myśli. W tym wypadku myśl: „nie można być, za przeproszeniem, miękiszonem, trzeba być twardym” znakomicie się odnosi do przyszłości III RP. Zwłaszcza, jeśli się inicjuje debatę o możliwości wyjścia z Unii Europejskiej.

Reklama

Ją z kolei kilka dni temu zaanonsował jeden z tygodników opinii, ogłaszając nawet na okładce: „Polexit - mamy prawo o tym rozmawiać”. Wprawdzie jak na dziś wychodzić ze Wspólnoty nie chce jakieś 80 proc. Polaków, a jedyną partią w parlamencie otwarcie mówiącą o polexicie jest Konfederacja, jednak żyjemy w takich czasach, że rzeczy niemożliwe po jakiś pięciu latach okazuje się normalnością.

Na początku 2015 r. Donald Trump był jednym z setek przeciętnych miliarderów, zajmując dopiero 324 miejsce na liście najbogatszych ludzi świata magazynu „Forbes”. Stany Zjednoczone nakłaniały do podpisania porozumienia paryskiego wszystkie kraje, należały do WHO i parły do utworzenia strefy wolnego handlu z Europą. Wielka Brytania pozostawała członkiem Unii Europejskiej. Pandemie śmiertelnego wirusa zdarzały się jedynie w hollywoodzkich produkcjach klasy „B”. W Polsce badania CBOS mówiły, że aż 72 proc. obywateli chce przyjęcia uchodźców z krajów objętych wojną. Zaś na Bronisława Komorowskiego wedle sondaży zamierzało głosować 65 proc. wyborców i wygrywał drugą kadencję w pierwszej turze. Wyjeżdżający do pracy w Brukseli Donald Tusk zamartwiał się więc, że PO znów nie ma z kim przegrać wyborów. Minęło pięć lat i …

Reklama

Dziś minister edukacji i nauki martwi się w wywiadzie dla TVP Info, że w Europie: „mamy kulminacyjne momenty cywilizacji śmierci”. A nawet doszła ona do poziomu: „gorszego niż Związek Radziecki i komunizm”. Czyli wkrótce na południu kontynentu 15-20 milionów ludzi umrze z głodu (jak to bywało w ZSRR na Ukrainie i Powołżu), do wyrębu lasów w Norwegii i Finlandii zostanie zesłanych jakieś 50 mln ludzi (tyle przewinęło się przez sowieckie łagry). Poza tym policja polityczna strzałami w potylicę zlikwiduje jakiś milion członków elit intelektualnych i kulturalnych. Po pięciu latach w takiej rzeźni rzeczą naturalną będzie, iż wszyscy jeszcze żywi zechcą z niej wiać. Oczywiście w świat wyobraźni jednego ministra nie każdy Polak zechce uwierzyć, ale jak szybko potrafią się zmieniać nastroje społeczne widać dziś w Europie dosłownie wszędzie. Przykład Wielkiej Brytanii znakomicie pokazuje, że jeśli cześć elity politycznej konsekwentnie pracuje nad wypchnięciem kraju z Unii, to w końcu może się to udać.

Reklama

Bardzo sprzyjają temu zmiany, jakie w UE zachodzą. Działają one na sporą część opinii publicznej w Polsce jak wielki generator nastrojów nacjonalistycznych i ksenofobicznych. Dzieje się to za sprawą rosnącej dominacji Niemiec, francuskiej arogancji oraz nieustannej biegunce rezolucji Parlamentu Europejskiego, która ma sprawić, że III RP stanie się: postępowa, praworządna i wolna od emisji CO2, a jej mieszkańcy otwarci na wszelkie mniejszości. Euroentuzjaści w III RP zupełnie nie dopuszczają do swej świadomości, iż tak wielkie poparcie Polaków dla obecności ich kraju w Unii wynika nie z przemian światopoglądowych, jakie w nich zaszły przez ostatnie dekady, lecz z tego, że UE daje im poczucie bezpieczeństwa oraz określone profity. Jeśli choć jeden z tych czynników zacznie się wykruszać, wówczas społeczne nastroje mogą się zmienić bardzo szybko.

Działacze partii Liberalnych Demokratów, która wspólnie z konserwatystami w 2015 r. rządziła Wielką Brytanią przez dekady łudzili się, że Anglicy po latach czerpania korzyści z przynależności do UE na pewno ją pokochają. Gdy więc premier David Cameron zapowiedział referendum w sprawie brytyjskiego członkowstwa we Wspólnocie, lider liberałów Nick Clegg niespecjalnie się opierał, pewien sukcesu euroentuzjastów. Zresztą Cameronowi chodziło przecież tylko o to, by wywrzeć nacisk na: Berlin, Brukselę i Paryż. Planował nakłonić kluczowe ośrodki decyzyjne Unii do zaakceptowania nowych zasad obecności w niej Zjednoczonego Królestwa. Uwzględniający brytyjski sceptycyzm wobec planów federacyjnych, jakie się wówczas rodziły. Liberałowie przełknęli pomysł, bo w ówczesnych sondażach przeciwnicy brexitu wyprzedzali zwolenników aż o 10 punktów procentowych. Minęło 5 lat…

W ich trakcie, gdy do Europy wlewała się fala uchodźców i emigrantów, a potem w kolejnych krajach rosły w siłę partie populistyczne, okazywało się jak bardzo ludzie przy podejmowaniu decyzji wyborczych kierują się emocjami. Kalkulowanie ryzyka i myślenie długoterminowe, to nie są mocne strony wyborców w kryzysowych czasach. Bo jak świat światem, obowiązek dbałości o strategiczną przyszłość państwa spoczywa wówczas na jego elitach politycznych. Jeśli nie potrafią one mu podołać, słony rachunek płacą potem wszyscy obywatele.

Jak na razie w Polsce na obrzeżach debaty publicznej zaczął przewijać się wątek, co Polska może zyskać, a co stracić wychodząc z Unii. Jest to całkowite wróżenie z fusów, bo rozważania o potencjalnym bilansie ekonomicznym będzie można snuć za 5 lat patrząc, jak radzi sobie Wielka Brytania. Jednak nigdy nie można przy tym zapomnieć, iż jest to bezpiecznie położona wyspa, samowystarczalna energetycznie z flotą i armią wyposażoną w broń atomową. Natomiast dla leżącej w sercu Europy III RP od doraźnych korzyści i strat ważniejszą kwestią jest, jakie kryteria musiałaby spełnić, żeby ze swoim położeniem geograficznym przetrwać poza Unią, jako suwerenne państwo dłużej niż 20 lat.

Tu określenie kryteriów jest bardzo proste. Prezydentura Donalda Trumpa dość jasno wskazała, że NATO nie musi istnieć wiecznie. Czyli III RP powinna posiadać taką armię, która swą siłą odstraszałby potencjalnych agresorów. Jak na dziś, to od 20 lat nie istnieje żaden system obrony zabezpieczający terytorium Polski przed atakiem z powietrza. Osamotnione F-16 przy odrobinie szczęścia przetrwałby więc do drugiego dnia wojny. Akurat w tym tygodniu szef MON otrzymał dokumentację systemu obrony powietrznej krótkiego zasięgu „Narew”. Być może za 5 lat coś z tego będzie, albo i nie. Podobnie jak z systemem obrony kluczowych punktów strategicznych „Wisła”, opartym na amerykańskich rakietach „Patriot”. Równie hipotetycznie przedstawia się kwestia istnienia marynarki wojennej. Ponoć jakaś jeszcze jest, acz ostatni okręt podwodny nie wypływa z portu, bo mógłby utonąć. Przydałoby się dokupić nowe czołgi, ponieważ 250 względnie nowoczesnych Leopardów to zbyt mało. Jednak od wielu lat nie udaje się MON wymyślić - od kogo by je tu kupić? Zupełnie jak ze śmigłowcami bojowymi. Tymi, które obiecywał 5 lat temu minister Macierewicz. Przydałyby się też duże drony bojowe. Takie jak te tureckie, dzięki którym Azerbejdżan tak szybko rozgromił ormiańską armię. Może będą w planach ministerstwa na następną pięciolatkę?

W akcie desperacji można by myśleć o własnej broni atomowej. Tylko, że do głowicy jądrowej niezbędny jest wzbogacony uran lub pluton. Czyli trzeba posiadać reaktory go wytwarzające. Jak na razie nawet o zbudowaniu jednej, bardzo potrzebnej dla systemu energetycznego elektrowni atomowej, mówi się już czwartą pięciolatkę i będzie mówiło się jeszcze przez wiele kolejnych.

Na szczęście obok armii są też miękkie środki w polityce zagranicznej, czyli dyplomacja. Pozwala ona pozyskiwać szerokie grono sojuszników, tak zapewniając krajowi większe bezpieczeństwo. Przez ostatnie 5 lat polska dyplomacja emanowała fajerwerkami elastyczności w polityce wschodniej, skutecznością w pozyskiwaniu sojuszników w ramach UE i w budowaniu Międzymorza. Dobrze, że choć Trump lubił Polskę. Ale jak nie lubić kogoś, kto płaci podwójnie za wszystko i jeszcze prosi o dokładkę.

Trzecim z fundamentów suwerenności jest silna gospodarka oparta na rodzimym kapitale, na tyle zdrowym, by mógł konkurować na zagranicznych rynkach nawet z wielkimi korporacjami. Bez względu na wysokość przywróconych barier celnych.

Do tej listy należałoby jeszcze dopisać pełną samowystarczalność energetyczną i żywnościową, nawet gdy polska wieś zostanie bez unijnych dopłat. Polska musiałby też dorobić się elit politycznych zdolnych do konsensusu i solidarności w momencie każdego zagrożenia, stawiających dobro państwa ponad własne, doraźne korzyści.

Reasumując, gdy się leży między Niemcami a Rosją, do tego na lądowym szlaku łączącym Chiny z Zachodem, nie można być - jak mawiał klasyk - „miękiszonem”. Takim, jakim była i jest III RP.

Na szczęście przez ostatnie 30 lat nie zaistniała żadna potrzeba, aby się tym przejmować. I pewnie jeszcze jakiś czas się ona nie pojawi. Ale jak słusznie zauważył pięć lat temu David Cameron: „Nie da się ludzi utrzymać w organizacji wbrew ich woli”. Przy czym był święcie przekonany, iż Anglicy będą w UE chcieli pozostać na zawsze.