Modele polityczne w Azji Środkowej charakteryzują się, cóż, bardzo luźnym podejściem aparatu państwowego do rządów prawa, kontrolowaniem gospodarki przez otoczenie rządzących, przejmowaniem przez nie co bardziej intratnych biznesów i czołobitnym stosunkiem do władcy. Szczególnie ten ostatni aspekt, jako najbardziej efektowny, budzi sporo wesołości na Zachodzie. Również w naszym radosnym regionie Europy Środkowej, który po upadku komunizmu przez chwilę myślał, że do Azji zaniesie Oświecenie.

Państwo pustych, marmurowych molochów

Turkmenistan to przypadek specjalny. Z progiem wodzowskiego absurdu typowym dla ZSRR czy Korei Północnej. Państwo, w którym dawny przywódca - Turkmenbasza - kazał stawiać sobie złote pomniki obracające się wokół słońca i wznosić pośród pustyni miasta z białego marmuru. Są one dość drogie i żeby starczyło na te cuda pieniędzy, władca kazał, na przykład, likwidować szpitale na prowincji. Bo przecież "kto jest chory, może przyjechać leczyć się do stolicy".
Jego wyjątkowość przejawiała się również w nakazie zwracania przez emerytów państwu… "nadwyżki emerytur". Nowy prezydent Gurbanguly Berdimuhamedow niby powoli likwiduje kult Turkmenbaszy, ale nie system polityczno-gospodarczy, który ten zainicjował. W zamian zresztą instaluje swój kult. Tylko nieco inny: bardziej nowoczesny, przypominający ten, którym otacza się eurazjata Władimir Putin. Kult wysportowanego, równego chłopa, który i piosenkę zaśpiewa, i na koniu pojeździ. Kraina tego równego chłopa Gurbanguly’ego to jednak policyjna, quasi-totalitarna dyktatura. Jak zauważa norweska pisarka i podróżniczka Erika Fatland, która spędziła w Turkmenistanie parę absolutnie kontrolowanych przez władze tygodni – choć przywódca ma czwarte pod względem wielkości złoża gazu na świecie, a ludności tyle, co Słowacja i mógłby zbudować kraj w stylu Norwegii, rządzi państwem pustych, marmurowych molochów. I zabiedzonej ludności, która ma niby za darmo sól, gaz i prąd, ale na resztę nie bardzo jej starcza. Na mieszkania w marmurach również.
Reklama
Nie to, żeby Fatland była specjalnie odkrywczą obserwatorką. Nie jest. Ale tutaj akurat trudno oprzeć się wrażeniu, że pewne systemy wykorzystują dane ich państwu przez naturę środki tak, żeby dzięki nim dobrze żyli wszyscy obywatele. By cieszyli się tolerancyjnym, bezpiecznym, wolnym i sprawiedliwym społeczeństwem. A inne tak, by tymi dobrami cieszyła się wyłącznie uprzywilejowana grupa, przez nikogo niekontrolowana, dysponująca propagandową prasą i posłusznym wymiarem sprawiedliwości. I która obywatelom rzuca ochłapy, ogłaszając - jak dawniej Turkmenbasza – że jest "najlepszą władzą na świecie". Ale zostawmy Turkmenistan. To przypadek skrajny.
Reklama

Zbroja stepowego huzara…

Przejdźmy do krajów, które jawią się przy nim jako "oazy wolności". Wybierzmy się do - jak to się określa - "muzeów pierwszych prezydentów" w Kazachstanie i Uzbekistanie. Nursułtan Nazarbajew nie jest już prezydentem. Choć pozostaje władcą, kontrolując wskazanego przez siebie następcę – Prezydenta Drugiego (Kasym-Żomart Tokajew). Ten na muzeum musi sobie dopiero zasłużyć.
Nazarbajew, jak powiedzą jego zwolennicy, zasłużył. Na przykład tym, że postawił w północnym Kazachstanie, miejscu o klimacie zbliżonym do syberyjskiego, gigantyczną stolicę - Astanę. Doczekał się nie tylko uniwersytetu oraz licznych instytucji swojego imienia, ale również przemianowania rzeczonej stolicy na Nur-Sułtan. W jego muzeum jest całkiem wesoło: wiszą portrety Nazarbajewa wymalowane przez, parafrazując chorwackiego piosenkarza nacjonalistę Thompsona, "służalcze pędzle". Pędzle nie powstrzymujące się przed tym, by malować małego, kilkuletniego Nursułtanka, który lepiąc z pustynnego piasku zamek, ma już w głowie wielką Astanę. Autor podpisany jest jako A. A. Ałakunow, a obraz nosi tytuł "Młody architekt".
Oprowadzające obutą w foliowe kapcie wycieczkę panie pieją peany na cześć prezydenta, a policja obserwuje zwiedzających na monitorach i zjawia się od razu, gdy tylko sfotografuje się coś zakazanego. Jak na przykład "wierną rekonstrukcję gabinetu prezydenta" czy zbrojownię. Szczególnie zbrojowni pod żadnym pozorem fotografować nie wolno. Choć nie bardzo wiadomo, jakie zagrożenie dla państwa miałoby mieć robienie w niej zdjęć. Znajdują się tam wyłącznie zbroje i szable dawnych stepowych wojowników. W tym należąca do tradycyjnego wojownika tatarskiego i do złudzenia przypominająca tę, w którą wyposażony był polski husarz. Jak widać, nadal pozostaje tajna. Można jednak do woli fotografować bezlik malarskich przedstawień w pozie majestatycznej siwiutkiego niby gołąbek prezydenta wszechczasów.

…i nieokreślony panel administracyjny

Podobnie wygląda muzeum w stolicy Uzbekistanu - Taszkencie. Wysławia ono Isloma Karimova, prezydenta również już byłego i martwego. Jednak Uzbekistan to nie Korea Północna, żeby wprowadzać oficjalną nekrokrację. Poza tym od czasu śmierci Karimova i przejęcia władzy przez nowego prezydenta, Shavkata Mirziyoyeva, kraj się znacząco rozluźnił, odpolicyjnił i otworzył. Choć za wcześnie jeszcze oceniać, jak trwała będzie ta tendencja.
W sali zawierającej wizerunki pierwszego prezydenta znaleźć można obraz utygrysiający. Prezydent jako tygrys rzucający się na próbujące go zadziobać sępy po niewielkich przeróbkach mógłby znaleźć się w logo prawicowych portali. Na innym prezydent Karimov jest na tle rozmaitych algorytmów i wykresów. Zasiada za nieokreślonym panelem administracyjnym, uprawia coś, co można uznać za połączenie wysokiej nauki i magii. Coś w rodzaju naukowego, środkowoazjatyckiego voodoo.
Jeszcze lepsze są wysławiające prezydentów propagandowe filmy. Na przykład ten o Nazarbajewie, który można sobie obejrzeć na komórce, podpinając się do pociągowej sieci wewnętrznej w nowoczesnych kazachskich pociągach. To film pod tytułem "Tak słożylis’ zwiezdy", w którym mowa jest m.in. o przeróżnych znakach niebieskich, które towarzyszą prezydentowi w zasadzie od jego cudownego poczęcia. Urodził się przecież dziewięć miesięcy od wizyty jego bezskutecznie starających się o dziecko rodziców w jednym ze świętych miejsc islamu. Co sugeruje, że w zapłodnieniu jego matki miał udział sam Allach. I po cudownym opadzie deszczu w Arabii Saudyjskiej. Prezydent w tym filmie, warto dodać, otoczony jest rozświetlającą jego postać otoczką, przypominającą efekt, jaki dodawano Krystle w niezapomnianym serialu "Dynastia".
Gwoli sprawiedliwości dodać należy, że Nazarbajew - podobnie zresztą jak pozostali władcy Azji Środkowej - walczy ze skrajnym islamem. Czasem nawet walka ta toczy się w mocnych klimatach gore. Jak to się działo w Uzbekistanie za czasów pierwszego prezydenta, gdy to ugotowano jednego z przywódców islamistów we wrzątku. Islam w wersji, powiedzmy, soft jest jednak traktowany jako jeden z fundamentów narodowej tożsamości. Co owocuje szeroko rozprzestrzenionymi postawami, które nazwalibyśmy skrajnie konserwatywnymi. I tak na przykład, choć proceder jest oficjalnie nielegalny, zupełnie powszechne jest wielożeństwo. Nie trzeba wspominać, że takie elementy kultury zgniłego Zachodu jak tolerancja dla osób LGBT są mocno potępiane, a w Uzbekistanie za seks między osobami tej samej płci można iść do więzienia.

Przyjaciele spod Niebiańskich Gór

Osnową filmu "Tak słożylis’ zwiezdy" jest wywiad, jakiego Nazarbajew udziela brytyjskiemu dziennikarzowi, przedstawionemu jako skretyniała pierdoła z angielską manierą. Reporter pisze o Nazarbajewie książkę, ale nie jest w stanie wymówić nazwy "Kazachstan". Za to upija się stopięćdziesiątką wódki i jest przez cały czas rugany z góry na dół przez Nazarbajewa. Prezydent w ogóle w filmie wszystkich ruga. A jednego z politycznych przeciwników nawet bije po twarzy – co, biorąc pod uwagę, że film jest propagandowy co najmniej jak „Wiadomości” TVP, ma zapewne dodawać Nazarbajewowi seks apilu w oczach poddanych. Na pytanie naiwnego Brytyjczyka, czy nadanie sobie oficjalnego tytułu „głowy narodu” nie jest przypadkiem czymś w stylu dyktatorskim, nasz bohater wścieka się i odpowiada: "A u was jest królowa". Na zaskakująco przytomną jak na taką produkcję odpowiedź Anglika, że królowa nie ma w Wielkiej Brytanii żadnej władzy, Nazarbajew odpowiada: "Ale dużo kosztuje".
Nie to, żeby Nazarbajew kosztował jakoś mało. W filmie lata helikopterem nad Astaną. Wsiada w prywatny samolot do Ałmaty, kiedy mu się tylko podoba. Nie wspominając o bajońskich, sułtańskich wręcz kosztach rezydencji, reprezentacji itd. I przywilejach, przy których podwójna ciągła i notoryczne wyklepywanie rządowych limuzyn to pikuś. Za to jednak jest takim jedynowładcą, który, w przeciwieństwie do władców Turkmenistanu, faktycznie ma ambicję zmieniać kraj. W Kazachstanie widać pieniądze z ropy: rozwija się Astana, coraz lepsza jest kolej, buduje się nowe drogi, rewitalizuje centra miast. Nazarbajew od zawsze uważał, że przez okres transformacji trzeba przeprowadzić naród twardą ręką. I trzeba mu przyznać, że nigdy nie udawał demokraty, mówiąc, że do prawdziwej demokracji trzeba Kazachstan doprowadzić, instalując w nim najpierw dobrobyt. Co prawda data wprowadzenia tej demokracji odsuwana jest w czasie. Najpierw miał to być rok 2020, potem 2030, a obecnie – 2050. Niemniej jednak te pieniądze Nazarbajewowi zapewne najzwyczajniej w świecie się należą. Choć nie wszyscy mają takie zdanie.
Na przykład pewien emerytowany policjant w Szymkencie, który, jak mówił, niejedno w życiu widział, powtórzył opinię, którą często w Kazachstanie można usłyszeć: "Kradną, skurczybyki, na potęgę". Otoczenie Nazarbajewa, elita wokół niego zgromadzona, podpina się pod inwestycje państwowe, co całkiem przypomina model, który na Węgrzech wprowadził wielki fan Kazacha - Viktor Orbán (który zresztą stwierdził kiedyś w Astanie, że w Kazachstanie czuje się lepiej niż w Brukseli. Bo w niej nie ma krewniaków, a tu ma). Często zdarza się również przejmowanie dobrze prosperujących biznesów przez ludzi związanych z otoczeniem "głowy narodu", co z kolei przypomina ustawienia występujące również w innych krajach Azji Środkowej. Albo występowały na Ukrainie Wiktora Janukowycza. Tak więc kto wie, czy elicie - szczególnie po śmierci Nazarbajewa, który raczej 2050 r. nie dożyje - będzie chciało się rezygnować z kontroli nad wymiarem sprawiedliwości, mediami i – ogólnie rzecz biorąc – państwem. Po co dzielić się władzą?
Podobne zastrzeżenia można wysnuwać do modelu państw budowanych przez Jarosława Kaczyńskiego i Viktora Orbána. Oni również - oczywiście w skali międzymorskiej - przedstawiają siebie i swoje otoczenie jako "zbawców narodu" i "modernizatorów". Chcą budować "standardy życia", a przy okazji wziąć pod kontrolę i media, i sądy. Rzekomo w celu wyprowadzania Polski z "postkomunizmu" i „dyktatury jednej elity”.
Biorąc pod uwagę ogólną sytuację w Azji Środkowej, której model coraz wyraźniej wpływa na Europę Środkową, cieszyć się należy, że Kazachowie nie boją się wypowiadać sądów przed obcymi ludźmi. Znam w Polsce takich, dla których byłby to argument na potwierdzenie następującej tezy: "I o co wam chodzi, gdzie jest jakiś zamordyzm w tym Kazachstanie?". Przypomina mi to słowa amerykańskiego dyplomaty, który w rozmowie na temat degeneracji demokratycznych ustawień w Polsce reagował, mówiąc: "Cieszcie się, że w ogóle mieliście w tej waszej Rurytanii coś w rodzaju demokracji przez jakiś czas".
*Ziemowit Szczerek jest dziennikarzem i autorem książek, m.in. „Przyjdzie Mordor i nas zje” (nominowanej do Nagrody Literackiej Nike w 2014 r.) oraz „Tatuaż z tryzubem” (nominowanej do Nike w 2016 r.)