Cały świat myśli, jak uchronić przedsiębiorców i pracowników przed szokiem, jaki gospodarce zgotował koronawirus. Rządy odgórnymi decyzjami wstrzymały podaż z wielu branż i sektorów gospodarki, kontrolami na granicach utrudniły handel międzynarodowy, a kwarantannami domowymi ograniczyły popyt na towary i usługi. Wszędzie, gdzie pracodawcy i pracownicy nie mogą normalnie funkcjonować, to politycy biorą na siebie ciężar podłączenia gospodarki do kroplówki. Lek niemal wszędzie jest taki sam, chociaż proporcje jego składników się różnią.

Magia dużych liczb

Pakiety antykryzysowe w wielu krajach mają jeszcze jeden wspólny mianownik – są liczone w setkach miliardów dolarów, euro, funtów czy złotych. Liczby robią wrażenie, ale gros wsparcia to miks rozwiązań gwarancyjnych i wydatkowych. Dominują te pierwsze. Mają ochronić firmy przed utratą płynności, czyli odcięciem od bankowego finansowania.
Dlatego Niemcy za pośrednictwem m.in. swojego banku rozwoju KfW zamierzają dostarczyć pakiet publicznych gwarancji kredytowych wart 400 mld euro. Do tego dochodzi 100 mld euro pożyczek. Rząd w Berlinie szykuje się na recesję i ambitny program stymulujący gospodarkę ma maksymalnie złagodzić jej przebieg dla przedsiębiorców i pracowników. Stąd koniec zachowawczej polityki budżetowej i zgoda na wzrost długu publicznego. W sumie Niemcy są gotowi ponieść koszty walki z epidemią rzędu 10 proc. ich PKB.
Reklama
Gwarancje kredytowe warte 300 mld euro proponuje też Francja. Do tego dochodzi – wprost pochodzący z budżetu − wart 45 mld euro (2 proc. PKB) pakiet bezpośrednich ulg podatkowych i płatności ze strony państwa.
Reklama
Trzeba jednak odróżnić impulsy budżetowe w postaci wyższych wydatków i działań, które obniżą dochody m.in. z podatków, od tych, które dotyczą płynności firm.
Deutsche Bank szacuje, że w przypadku Hiszpanii budżetowe nakłady to 1,4 proc. PKB, ale ponad 8 proc. PKB wart będzie ich pakiet gwarancyjny. Podobnie wygląda sytuacja we Włoszech, w które epidemia uderzyła jak na razie najmocniej – tu 1,4 proc. to wydatki budżetowe, a gwarancje kredytowe aż 19 proc. PKB.
Wartość polskiej tarczy antykryzysowej sięga 212 mld zł, czyli ponad 9 proc. PKB. Tyle że bezpośrednie wydatki to nieco ponad 60 mld zł, czyli niecałe 3 proc. PKB.

Państwo przejmuje udziały

To, co w normalnych czasach nazwano by protekcjonizmem czy nacjonalizacją, w sytuacji kryzysowej zyskuje miano pragmatyzmu. Nikt bowiem nie zarzuci niemieckiemu rządowi, że ma zakusy, by przejmować prywatne firmy. Powstanie tam na walkę z ekonomicznymi konsekwencjami COVID-19 specjalny fundusz wartości 100 mld euro. Ma się angażować w zagrożone firmy kapitałowo, czyli przejmować np. pakiety akcji.
To rozwiązanie znów będzie budziło kontrowersje i głosy, że państwo chce nacjonalizować prywatny biznes. Niemcy czy USA jednak przerobiły skuteczność takich ruchów przy kryzysie dekadę temu, gdy trzeba było utrzymać na powierzchni banki, które były „zbyt duże, by upaść”. Wtedy zatrzymanie fali upadłości instytucji finansowych było kluczowe, dzisiaj taka pomoc może dotyczyć branż, które niemal z dnia na dzień stanęły. Prawie nikt nie ma wątpliwości, że kwestią czasu jest dokapitalizowanie przez Niemców ich linii lotniczych Lufthansa. Nikt też nie sądzi, że Angela Merkel czy Emmanuel Macron będą się w obecnym kryzysie przejmowali jakimikolwiek przepisami o pomocy publicznej czy limitami zadłużenia. Tym bardziej że wiele krajów na świecie, ze Stanami Zjednoczonymi czy Chinami na czele, nie ma rąk związanych ograniczeniami, jeśli chodzi o pomoc przedsiębiorcom czy zwiększanie wydatków. Sekretarz skarbu USA Steven Mnuchin ogłosił wczoraj, że jeśli będzie taka potrzeba, rząd ma możliwość kupowania pakietów akcji spółek lotniczych.
W Polsce rozwiązanie to zaplanowano na razie na poziomie mikro, a zbrojnym ramieniem ma być Polski Fundusz Rozwoju, który dostanie do zarządzania 6 mld zł. Z nich będzie mógł angażować się np. w nowe emisje akcji czy kupować obligacje spółek.
Według Reutersa niemieckie władze chcą iść jeszcze dalej. Chodzi o zabezpieczenie firm przed wrogim przejęciem. W domyśle chodzi o kapitał chiński, który może ruszyć po „tanie” spółki.

Niemiecki hit eksportowy

Dość powszechnym rozwiązaniem w wielu krajach, które chcą się obronić przed gwałtownym wzrostem bezrobocia, jest niemiecki Kurzarbeit. W ramach programu firmy dotknięte kryzysem mogą odesłać swoich pracowników do domu lub radykalnie skrócić im godziny pracy, a państwo pokrywa dużą część wypłat. Niemcy mają to rozwiązanie niemal od początku XX w., ale jego skuteczność przetestowali podczas kryzysu w 2009 r. Eksperci szacują, że dzięki Kurzarbeit mogło zostać uratowanych ponad 200 tys. miejsc pracy. Niemcy oceniają, że teraz z tego rozwiązania skorzysta ok. 2,4 mln osób, a koszt dla budżetu sięgnie ponad 10 mld euro. W szczycie kryzysu ponad dekadę temu Kurzarbeit obejmował 1,4 mln pracowników. Dopłata trafi do m.in. tymczasowo zwolnionych i wyniesie do 60 proc. ich przedkryzysowego wynagrodzenia.
Niemieckie rozwiązanie zostało importowane przez wiele krajów. Od słynących z państwa opiekuńczego Skandynawów przez Francję czy Hiszpanię po Wielką Brytanię. Minister finansów tego ostatniego kraju ogłosił ostatnio program dofinansowania nawet 80 proc. pensji Brytyjczyków, do kwoty 2,5 tys. funtów miesięcznie. Wszystko po to, aby ludzie nie zostali zwolnieni.
Utrzymanie zatrudnienia jest dla rządów ważne nie tylko ze względów politycznych, lecz także dlatego, że odbudowa miejsc pracy jest zawsze długotrwała. Jeśli uda się ochronić ich jak najwięcej, to można liczyć, że opanowanie epidemii pozwoli na szybkie uruchomienie produkcji, handlu i usług. Dlatego hojne pakiety finansujące płace zaproponowali też Francuzi. Tamtejszy minister finansów Bruno Le Maire zapowiedział już, że przez dwa miesiące na subsydiowanie pensji w firmach, w które uderzyła epidemia, zostanie wydane 8,5 mld euro. Hiszpania, która ma największy problem po Włoszech z opanowaniem koronawirusa, jest gotowa w ramach niedawno rozszerzonego programu ERTE pokrywać do 70 proc. wynagrodzenia.
U nas rząd chce przeznaczyć ok. 1,5 proc. PKB (30 mld zł) na pakiet bezpieczeństwa pracowników, czyli „polskie Kurzarbeit”. Wynagrodzenie w firmach, które utrzymają zatrudnienie, ma wynieść do 40 proc. średniej płacy w gospodarce. Tyle samo ma wyłożyć pracodawca, a pracownik zgodzić się na obniżkę pensji o 20 proc., ale razem z obniżonym wymiarem pracy. Do tego jest „postojowe” i specjalny zasiłek dla samozatrudnionych czy osób na umowach zleceniach.
W Europie regulacje związane ze zwolnieniem pracowników są dużo sztywniejsze niż w USA. Dlatego wzrost bezrobocia na Starym Kontynencie będzie mniejszy niż za oceanem. Tam szok epidemiczny dla gospodarki szybko doprowadzi do zwolnień, a administracja nie odpowiada subsydiowaniem zatrudnienia, tylko bezpośrednim transferem społecznym z państwa do kieszeni obywateli. Donald Trump i sekretarz skarbu Steven Mnuchin zapowiedzieli, że wkrótce zostaną Amerykanom rozesłane czeki w sumie na 500 mld dolarów.